Do Parku Narodowego Kaoh Sok dostaliśmy się nocnym autobusem z Bangkoku. Jeśli ktoś myśli, że była to dla nas prawdziwa tortura, bo nocny PKS i to w dodatku w Azji to droga przez mękę-mocno się zdziwi. To był SUPER KOMFORT!!! Życzyłabym sobie, aby wszystkie autokary w Polsce , nawet te na trasy międzynarodowe dysponowały takim zapleczem jak ten, którym podróżowaliśmy. Przede wszystkim podstawowa różnica to szerokość siedzeń i miejsce na nogi. Po prostu pełen luz i mnóstwo przestrzeni. Na pokładzie autobusu jest pani stewardessa, która rozdaje wodę, orzeszki i kocyki:) Po drodze jest jeden dłuższy przystanek i na podstawie biletu można sobie odebrać suchy prowiant i zjeść coś na ciepło! Czujecie coś takiego na polskim dworcu PKS?:)
Tak wiec podróż przebiegła bardzo komfortowo- rzekłabym, że o wiele wygodniej niż w samolocie, tylko zakończenie podróży było dość zabawne. Nikt nie wiedział dokładnie, o której godzinie przyjeżdżamy na miejsce. Ok. godziny 5 rano nagle w autobusie zaczął się 'jakiś' ruch. Zapaliły się światła, pani stewardessa zaczęła wszystkim odbierać kocyki i towarzyszyły temu jakieś głośne krzyki, jakby poganianie:) Po 5 minutach autobus zatrzymał się w szczerym polu i większość pasażerów , czyli cala nasza grupa- wysiadła. Na zewnątrz panowały totalne ciemności, dookoła była dżungla i cala sytuacja wyglądała jak jakaś totalna ewakuacja:) No ale pod daszkiem dostrzegliśmy coś na kształt stacyjki-śmiesznie, bo śmiesznie-plastikowe krzesełka, duża spożywcza lodówka, drewniane stoły i skóropodobne fotele:) To wszystko w oparach porannej mgły i ogromnej wilgotności. Okazało się że 'akcja ewakuacja' to nic innego jak nasz przystanek końcowy. Po 15 minutach podjechały 2 pick-upy, do których załadowaliśmy siebie i bagaże i w ciągu 5 minut znaleźliśmy się w Tree House Resort. Mnie i Oli w przydziale przypadła zaskakująco...jaskinia, a nie domek na drzewie:) Dzieliłyśmy te jamę jeszcze z dwoma sublokatorami-Przemkiem i Mateuszem:) Wyglądaliśmy jak 4 osobowa rodzina-my z Olka robiłyśmy za dzieci i spałyśmy na węższym łożu schowanym we wnęce-dusznej i klaustrofobicznej, co się dało odczuć zwłaszcza w nocy:)
6 rano to nie najlepsza pora na zwiedzanie, zatem przed trekingiem na słoniach udałyśmy się na krótką drzemkę i oczywiście zaspałyśmy:)
O 10tej w pośpiechu wyskoczyłyśmy z naszej jaskini (he, he) i dołączyłyśmy do czekającej na nas grupy w pick-upie. Zaczął się trekking na słoniach. Każdy słoń zaopatrzony jest w siedzisko dla dwóch osób a przed nim na głowie słonia siedzi pan poganiacz. Wędrujemy tak ok. 20 minut chwiejnym (Słonia) krokiem, w pełnym słońcu, przez błoto, rzekę i chaszcze w stronę wodospadu. Tutaj możemy na chwilkę zejść ze słonia i zrobić sobie fotki. Nasz to chyba jedyny samiec bo ma kły. Ma też ogromniaste wachlujące uszy w łatki i przydługie rzęsy. Jest śliczny, jak każdy słonik, zresztą.
Po południu udajemy się na spływ kajaczkami. Po drodze obserwujemy faunę i florę. Nasz pan 'flisak' dostrzega w drzewach to, czego my nie widzimy-węże zwinięte w kłębek, gekony, ptaki etc...Niektóre z nich udało mi się zzoomowac i uwiecznić na zdjęciach. Krajobraz jest dość zróżnicowany, niekiedy przypomina polskie Pieniny, ale palmy i węże przypominają, że to nie Polska:) Tutaj też poszczególne skały mają swoje nazwy pochodzące od kształtu postaci, którą przypominają wyglądem. I tak np. mijamy skałę o nazwie King Kong, która do złudzenia przypomina wielką małpę lub Elephant Rock czyli skałę słonia.
Nauczyłam się już trzech tajskich słów : Chang to słoń (w 3 tygodniu jedziemy na Koh Chang czyli wyspę słonia) tao=żółw (na wyspie żółwia tez będziemy) no i Koh czyli wyspa..