Rano udaje się nam pojechać do RED ZONE w Christchurch. Po ostatnim silnym trzęsieniu ziemi w ubiegłym roku robi przygnębiające wrażenie. Większość budynków jest opustoszałych, popękanych, z powybijanymi oknami, z brakującymi częściami elewacji lub całej ściany. Wszędzie są zasieki, metalowe siatki z ostrzeżeniami i zakazami wchodzenia. Miasto wygląda jak z jakiegoś filmu science fiction-kompletnie wyludnione. W strefie 'zero' działa jedna mała kafejka, która wraca do życia, ale klienci mogą siedzieć tylko na zewnątrz. Wg. specjalnych procedur bezpieczeństwa, w budynku może przebywać tylko obsługa i jeden klient w toalecie. Dlatego chcąc z niej skorzystać, muszę poczekać na zewnątrz, aż opuści ja kobieta, która weszła tam przede mną. Idąc do WC zauważam wybrzuszenia i spękania na podłodze- dość dziwne uczucie i widok jak pobojowisko.....Ogólnie-centrum Christchurch to wszędzie gruzowiska. Najsmutniejszy widok to katedra...
Wczoraj wieczorem tez troszkę zatrzęsło ale to był 'lajcik', ok. 4 stopni.
A teraz już po oddaniu auta czekamy na lotnisku na lot do Sydney. O 15.30 znów wsiadamy do znajomego kolosa Emirates. Tym razem z filmoteki wybieram 'The Iron Lady'-Meryl Streep rewelacyjna, jak zawsze. Cała historia dość smutna, ale warto przypomnieć sobie trochę współczesnej historii Wielkiej Brytanii.
Na pokładzie wśród załogi jest Polka i chwile rozmawiamy. Jest zadowolona z pracy, wcześniej pracowała 3 lata w Ryan Air i miała dość. To już drugi polski kontakt w liniach Emirates podczas naszej podróży