Od Johanny mamy w planie wyjechać o 8mej, ale schodzi nam prawie do 9tej, bo nasza gospodyni przygotowała znowu wspólne, pożegnalne śniadanie. Wpisujemy się do księgi gości i ja nie mogę się jej nachwalić-po prostu zostawiam tam prawdziwa laurkę. Przed domkiem robimy tez kilka pamiątkowych zdjęć i po wymianie uścisków i wylewnym pożegnaniu udajemy się w dalsza podróż na południe, do Wellington, skąd nazajutrz mamy lot do Queenstown. Prognozy wskazują ze cały dzień będzie padać, ale nam udaje się do wieczora przemierzyć cala trasę w pięknym słońcu. Czy ktoś mówił ze w NZ jest ciągle pochmurno i deszczowo? Jestem tu już 4 dni i nic takiego nie miało miejsca...Po drodze wstępujemy do miasteczka Foxton, w którym społeczność holenderska zrekonstruowała i wybudowała najprawdziwszy, pracujący wiatrak, pełniący funkcje młyna. Mąka z niego dystrybuowana jest po kraju, można tez zakupić ja w sklepiku na dole. Nie mamy za wiele czasu wiec wpadam do młyna jak po ogień, place $5 wstępu (przy okazji bardzo mila pani za ladą pozwala mi skorzystać z prywatnej toalety) i wspinam się po stromych schodkach na górę. Wiatrak ma 3 kondygnacje, na drugiej jest widokowa zewnętrzny taras. NA sama gore nie ma wstępu, poza obsługą. Akurat kiedy dostaje się na najwyższą kondygnacje, schodzi z góry jakiś pracownik techniczny z wiertarka i wita mnie radośnie. Pada standardowe 'Where are you from?' i już rozpoczyna się mila pogawędka. Pan jest Australijczykiem wiec znów rozumiem co 3 słowo, aczkolwiek tym razem jest lepiej bo pan mówi powoli:) Okazuje się ze jego dziadek zginał w Oświęcimiu, zatem znów pojawia się na mojej drodze ktoś z europejskimi korzeniami. Rozmawiamy chwile o Unii Europejskiej i uświadamiam pana, ze jesteśmy w Schengen i nie potrzebujemy już paszportów ani nie mamy granic. O tym chyba nie wiedział, ale wie co nie bądź o euro ...Potem chwile jeszcze poleca miejsca warte zobaczenia w Sydney (bo stamtąd pochodzi) m.in King's Cross, które w nocy znane jest z Czerwonych latarni, ale jemu bardziej chodzi o inne zaułki czy Jewish Museum. Rozmowę niestety muszę zakończyć, bo czas goni, samochód czeka:)
Po drodze do Wellington mijamy kilka urokliwych miejsc i krajobrazow, ktore na polnocnej wyspie przypominają troche nasze Gorce lub Bieszczady.
W Wellington się rozdzielamy, bo ja chce zobaczyć Te Papa, National New Zealand Museum,w które zainwestowano jakieś kolosalne fundusze, a po otwarciu pobiło rekordy odwiedzin. I co ważne-wstęp do muzeum jest BEZPŁATNY, co jest rzadkością w NZ:) Furorę robią tu pokazy, filmiki multimedialne, ekrany dotykowe, stanowiska , gdzie można wiele zjawisk sprawdzić organoleptycznie. Nie byłam w Centrum Kopernik w Wawie, ale chyba jest to coś podobnego. Mam na obejście 6 kondygnacji 3h. Streszczam się wiec i staram zobaczyć wszystko lub prawie wszystko. Zaczynam od działo geologicznego ,czyli wulkanów i trzęsień ziemi. Wchodzę atrapy drewnianego domku gdzie można doznać prawdziwych sejsmicznych wstrząsów. Czytam o częstotliwości trzęsień ziemi w NZ i dziwie się ze tak często. Może uda nam się coś poczuć podczas naszej wizyty tutaj? Bo statystycznie rzecz biorąc, powinno coś zadrżeć:) Czytam, ze w Queenstown do którego lecimy rano, trzęsienia to norma i ostatnie, dość słabe, było ...1 kwietnia:) A jest 3 kwietnia. Potem oglądam gigantyczna ośmiornicę zatopiona w parafinie-jest to największy dotychczas złapany przez człowieka okaz, który można obejrzeć w muzeum. Filmik w 3D pokazuje, jak ośmiornica złapała się w sieci. Zupełny przypadek! Historia jest niesamowita...
Potem przemieszczam się do działu Maoryskiego i pierwszych osadników z Europy (głównie Anglia, Szkocja , Walia) Robię test, czy wpuszczono by mnie do kraju gdybym płynęła statkiem z imigrantami. Okazuje się, ze test zdałam pozytywnie, ale ostatni dzwonek przede mną (40 cha na karku:) Cała reszta muzeum to naprawdę atrakcja za atrakcja i wychodząc stamtad po 3 godzinach, czuje niedosyt. Ale może to lepiej niż gdybym miała się nim znudzić?
O 18tej, kiedy muzeum zamyka podwoje, w mieście leje i wieje paskudnie. Jest to najgorsza pogoda z możliwych. Mimo wszystko mamy nadzieje ze Poludniowa Wyspa powita nas nazajutrz słońcem. W Wellington nocujemy tuz przy lotnisku, można by rzec -na końcu pasa startowego, w motelu o niewyrafinowanej nazwie Airport Motel:)
Idę szybko na spacer żeby zobaczyć startując samoloty-widok rewelacyjny, ale wieje i leje wiec szybko uciekam do pokoju. W ramach pobytu dostajemy gratisowy drink do wyboru (ja oczywiście Sauvignon blanc, chłopaki piwo) oraz 5MB internetu do wykorzystania. Zatem wieczór upływa mi na uzupełnianiu bloga i odpisywaniu na maile.
W środę 4 kwietnia pobudka o 6.15...