W samolocie mam kryzys jak cholera. Właściwie to mam już kryzys wcześniej, bo przecież nie zmrużyłam oka nawet przez sekundę. W roztargnieniu po scanningu zostawiam mój szalik w plastikowej skrzynce i już później nie wracam po niego z powodu braku czasu. Tradycyjnie dostajemy Arrival Cards i ja już się stresuję, bo Nowa Zelandia jest bardzo restrykcyjna jeśli chodzi o wwożenie różnych produktów roślinnych czy zwierzęcych, a nawet butów. Wszędzie na lotnisku można przeczytać ostrzeżenia o Biosecurity. Mam kilka rzeczy, które kwalifikują się do tych kategorii, ale postanawiam przyznać się do tego, co mam szczelnie zapakowane i okazuje się, że ten 'numer' przechodzi. Pokazuje panu celnikowi kawę i herbatę cytrynową z Bali, szczelnie zamknięte w nienapoczętym opakowaniu oraz sandały przyczepione do plecaka podręcznego i o nic więcej mnie już nie pyta. Nawet nie zagląda do kosmetyczki, która trzymam w ręce, a w której 'przemycam' batony musli z Polski:) Zadaje jeszcze rozbrajające pytanie, czy sandały są 'clean', a ja na to, że 'of course' i to by było na tyle sprawdzania. Jesteśmy w Nowej Zelandii!
Do wypożyczalni wiezie nas busik, który transferuje ludzi z lotniska do biura wypożyczalni, gdyż jak się okazuje, jest ona całkiem daleko od terminalu. Dostajemy białego nissana i od razu widać, że standard jest o niebo niższy niż forda w Australii. Tamten był nowy, duży i wygodny, a ten jest mały, ciasny i stary:) Takie 'prawie', które robi różnicę:) Udajemy się najpierw na zakupy do supermarketu i jest to moja pierwsza konfrontacja z NZ cenami. No cóż...Polska jest tańsza:) Chociaż najtańsze moje ulubione wino Sauvignon Blanc kosztuje $6.99 czyli w normie. Następnie jedziemy do naszej noclegowni, czyli do naszego hosta Antony'ego w AUCKLAND. Szczęśliwie spotykamy się pod jego domem, bo akurat wraca z pracy. To się nazywa perfekcyjny 'timing':)
Antony okazuje się fajnym, bezproblemowym facetem, pokazuje nam co, gdzie i jak, prezentuje dom, opowiada o swoich flatmate'ach, przedstawia kota oraz rybki w ogrodzie, chwile jeszcze gawędzimy po czym jedziemy na wieczorną eksplorację miasta. Najpierw na wzgórze widokowe-wygasły wulkan Eden (643 m n.p.m.), z którego roztacza się piękna panorama na całe Auckland. Przyjeżdżamy tam kiedy zapada zmrok i obserwujemy, jak powoli miasto i downtown się rozświetlają. Spacerek w Auckland marina, gdzie cumują wypasione jachty, a w barach i restauracjach przesiadują ich właściciele:) trochę mnie 'dołuje'-Wszystko wygląda bogato, czysto, ładnie, ale koszmarnie drogo. Następnym razem, jak już będę bogata, zawinszuję sobie tam nocleg:) Wieczór kończymy w jednym z wielu portowych pubów, w ktorym napotykamy na kolejny polski akcent-okazuje sie, że chłopak barmanki jest Polakiem, a poznali sie w UK.
Do Mariny koniecznie trzeba przyjechać za dnia, co też czynimy nazajutrz.
Dnia następnego, czyli w sobotę 31 marca reszta towarzystwa jedzie na Grand Prix żużlowe. Jak wtajemniczeni wiedzą, ja żużla nie trawię,wiec spędzam dzień na indywidualnym poznawaniu miasta. Najpierw udaję się do sklepu, gdzie wcześniej namierzyłam T-shirty za $10:) Kupuję dwa...Postanawiam popłynąć łodzią na odległy kraniec Auckland o nazwie Davenport, w pobliżu którego znajduje się tez Torpedo Bay oraz góra o nazwie North Head, które odegrały ważną rolę podczas obydwu wojen pełniąc funkcje strategiczne. Z góry North Head rozciąga się piękny widok na downtown i okoliczne wyspy. Można tez przejść siecią tuneli, które służyły wojsku podczas wojen i zobaczyć działa wykorzystywane podczas manewrów wojennych. Ich ewenement polegał na tym, że tuż po wystrzale chowały się do ziemi, a właściwie do 'dziupli', w której je ustawiono, więc wróg nadciągający od strony morza nie mógł zlokalizować żołnierzy. Pokazywał to 15 minutowy filmik o historii tego miejsca. Przy okazji dowiedziałam się, że góra powstała po wybuchu wulkanu na dnie morza, co daje się zauważyć np. na plaży gdzie widać mnóstwo charakterystycznej skały magmowej. Mój rejs statkiem wiedzie do Torpedo Bay, skąd muszę przespacerować się do Davenport i tam złapać prom z powrotem do Auckland. Załoga mojego stateczku jest bardzo mila, upewniają się, że wiem gdzie wsiąść na powrotną łódź i życzą miłego dnia. Jestem jedyna osoba, która wysiada w Torpedo Bay-reszta pasażerów płynie na rejs wokół portu (chyba) ale była to opcja droższa,zatem skoncentrowałam się na tej tańszej i krótszej ze względu na ograniczenia czasowe. (bilet w obie strony $11)
W Davenport kupuję Fish & chips a ściślej HOKI & Chips. Porcja jak zwykle wielka i nie dojadam wszystkiego. Po powrocie do Auckland siedząc na przystani popijając herbatkę wyczytuję w przewodniku, ze są jakieś darmowe miejskie autobusy typu hop in /hop off, które objeżdżają centrum. Szybko idę na dworzec autobusowy 3 min od portu, dowiaduje się co i jak i łapię City Link Bus. Teraz kosztuje 50 centów. Przejażdżka trwa dość krotko, ale zauważam, ze w Auckland bardzo długo czeka się na światłach..Na jednym dłuższym postoju pytam kierowcę o szczegóły trasy i wyczuwam po akcencie, że nie jest to Nowozelandczyk. Bingo! Kierowca pyta mnie skąd ja jestem (myśli, ze z Germany:) i sam przyznaje się, ze jest z Rumunii. Ma żonę Niemkę, a sam pochodzi z Transylwanii. Skarży się na Rumunię i na 'gypsies"-chyba chodzi mu o Romów i mówi ze za żadne skarby świata nie wyprowadziłby się z NZ. Wcale mu się nie dziwię:)
Wieczorem po powrocie do domu chcemy spędzić trochę czasu z naszym hostem, wręczyć prezent, napić się piwa/wina, bo rano bladym świtem wyruszamy w dalsza drogę. Wieczór kończymy ok. północy, ale tej nocy jest zmiana czasu zatem czeka nas krótsza noc. Pobudka o 5.30 zatem znowu kolejna noc zarwana i kimanie w samochodzie. Rano Antony wstaje, żeby się z nami pożegnać, robimy pamiątkowe fotki i dziękujemy za przemiłą gościnę. Kolejną noc mamy spędzić u Johanny, również z couch surfingu, u której Antony bywał wcześniej, jako couch surfer :) Czyli nasi hostowie się znają! Świat jest mały,a juz na pewno Nowa Zelandia:)